Obrazy, sny,
obłoki
Z listów do Wojciecha Karpińskiego
Paintings, dreams,
clouds
Excerpts of letters to Wojciech Karpiński
Warszawa, 16 III 1982. [List przysłany do Stanów z Berlina Zachodniego przez Volkera Janischa, który przyjechał do Warszawy z transportem żywności od politechniki berlińskiej]. „[...] od miesiąca pracuję i działam, tyle że nie w galerii, a w prywatnych pracowniach. Potem może wyślę Ci zdjęcia. Robię rysunki z zawiązanymi oczyma. Pierwszy pokaz oparty był na grafice Goyi Gdy rozum śpi, budzą się demony. Na dużym brystolu miękkimi ołówkami naniosłem schemat kompozycji Goyi. Jak mówili widzowie, był zupełnie czytelny. W trakcie rysowania zmieniał się pierwowzór w bardzo ekspresyjną czarną chmarę ptaków. Trzeba oczywiście zobaczyć wszystkie etapy na zdjęciach, żeby otrzymać całość z rysunkiem końcowym. Zresztą ten końcowy rysunek też bardzo ładny. Tak więc jak widzisz, daję sobie radę [...]. Jeżeli będziesz chciał mi coś wysłać, to proszę o Salome Straussa, to bardziej potrzebne niż żarcie”.
Warszawa, 6 III 1983. „Dużo rysuję. Miękkimi grafitami i gumką. Szukam światła. Syntezy przestrzeni otwartej (pejzaż) i zamkniętej (wnętrze). I tępię z uporem moje skłonności estetyzujące, siedziały mi w żołądku jak wrzód i nie dawały się przedrzeć namiętności widzenia. Chcę jak najkrócej, najprościej oddać to, co mnie zachwyca. To najkrócej często trwa długo, ale odwaga to najważniejsze. Tak długo czekałem na moment, kiedy odezwie się we mnie namiętność mówienia z taką siłą. Widzisz, Wojtku, niby to wszystko wiedziałem, że trzeba być wiernym sobie, że nie trzeba na siłę stwarzać «nowego», że należy mówić to, co zachwyca, a jednak babrałem się w pseudomowie dobre parę lat. Wiedziałem przecież i to, że tzw. sztuka to najpierw przeżycie‑doznanie, a potem przekazanie i to najbliższe temperaturze, w jakiej się doznało. No dosyć tych zachwytów nad sobą. Powiem Ci tylko jeszcze tyle, że te moje rysunki to prawie obrazy, choć czarno‑białe.
Za trzy dni przyjeżdża Kettil, ale nic bliższego o jego przyjeździe nie wiem. Myślę, że zabierze wyjeżdżając te moje bazgroły do Ciebie, zawsze to szybciej. Przyjeżdża też Dorota, ale to pewnie wiesz, bo miała przed wyjazdem się z Tobą skontaktować.
Bardzo mi Ciebie brak, szczególnie teraz, kiedy mam tyle radości w sobie i jakąś wewnętrzną równowagę.
Może niedługo przyjdę posiedzieć pod Twoją lampą, posłuchamy razem, jak Tonio odradza Jankowi ślęczenia nad książkami, w których królowie są samotni. I o tym, jak dla niektórych nie ma innej drogi niż ta, po której muszą iść.
Poproszę Cię wtedy, żebyś przeczytał mi kilka wierszy z Szeptem [Iłłakowiczówny], to pierwsze wiersze, które dostałem od Ciebie, przeczytasz mi je? Najbardziej chciałbym usłyszeć ten o ojczyznach. Jest po temu słuszna «chwila».
Ucieszyła mnie wiadomość o Twojej przyjaźni z panem J. [Józefem Czapskim], może uda Ci się namówić go na drugie Oko, może bardziej osobiste — myślę, że rozumiesz? Proszę też podziękuj Mu za to pierwsze w moim imieniu”.
Warszawa, 28 VI 1985. „Znowu z zapałem maluję wielkie drzewa. A chore czerwienie rodzą się z mojego wnętrza, z łatwością torują sobie drogę wśród rozlicznych zestawień kolorów. Z rozmachem zakrywam nimi seledyny i sieny, bo nic tak mocno nie ukochałem jak czerwień. Cóż, choć chcę się bronić, muszę być posłuszny mojej namiętności, zazdrosnej, boczącej się i przekrwawiającej wszystko z wrzaskiem. Przede mną dwa tygodnie natchnień. Z wielką nadzieją, ołówkiem i szkicownikiem wyruszę w niedzielę na wieś. Czy znowu zielone zamienię na czerwone?”.
Warszawa, 5 VII 1985. „Mój duży obraz z dwoma drzewami skończyłem — jest zieleń, milion czerwieni i trochę fioletu. Do malowania dostałem od Michała wielki biały kitel i jak niektórzy mówią, wyglądam przy swoim obrazie jak chirurg‑rzeźnik wypruwający wnętrzności z kosmosu.
Cieszę się z Twojego powrotu do dobrej formy i ze swojego powrotu do wariactw, jakimi dla mnie są obrazki. Bałem się, że już nigdy nie wróci pasja, a jednak się myliłem. Kocham świat i jego Stwórcę i wiem, że jest w nim wszystko, czego się nawet nie umiem domyślić, wiele przeczuwam i chcę mu ciągle zabierać «Tajemnicę». I te potajemne kradzieże kocham coraz bardziej. Samotność z drzewami i samotność z płótnem, kiedy aż braknie tchu i dostaję gorączki. Coraz większe pędzle, coraz większe tragedie, gdy czegoś nie umiem zobaczyć, aż do bólu. Szalony świat małego Junga, oby mnie całkiem nie pochłonął. Wybacz mi chaotyczność tego listu, ale jestem zmęczony, malowałem dziś wiele godzin, a chciałem Ci szybko odpisać [...]. Przeczytałem znowu, teraz na Jungówce, Patrząc Józia i jestem pod niezwykłym wrażeniem. Wiele rzeczy wydaje mi się zupełnie nowych, jakbym patrzył nowym okiem, słuchał nowym uchem”.
Warszawa, 7–11 IX 1985. „Przesyłam Ci pół księżyca, który wypłynął właśnie nad mój dom, a z nim moją lepszą połowę. Śniłeś mi się najcudowniej: idziemy jakimiś nieznanymi ulicami, Ty spokojny, ja niecierpliwy, zdezorientowany. Nie idziemy, a prawie biegniemy, i z tych ulic układają się place — poznaję budowle, przepełnia mnie radość, krzyczę w tej radości do Ciebie: «przecież to Rzym». Ze spokojem odpowiadasz: «no widzisz, mówiłem Ci, że tu wrócimy». Obrazy następują po sobie z nieprzytomną zawrotnością — Rzym, Florencja, wszystkie skąpane w słońcu. Ludzie mijają nas obojętnie mimo moich okrzyków radości. Obudziłem się szczęśliwy — w ciemnej rzeczywistości i długo czułem Twoją obecność i obecność słońca na fasadach domów, placach...
Księżyc, pół księżyca schowało się za barokową chmurę, która płynie szybko, jakby chciała przeprosić mnie, że się wtrąca w moją z nim pogawędkę.
Pracowałem dziś cały dzień. Udało mi się skończyć dwa duże obrazy — ten czerwony z dwoma drzewami i niebiesko‑seledynowy z Białki. Zrobiłem też dwa nowe rysunki i poczułem się wykończony. Poproszono mnie o udział w październikowej wystawie w Galerii Studio o Witkacym. Mam jakąś propozycję, ale bez zbytniej pewności siebie. Myślę o przedmiocie przestrzennym z aluzją do daty śmierci Witkacego, o tytule Epitafium wołyńskie. Nie wiem jednak, czy podołam [...].
Tak bardzo nie chciałbym mieć tego wszystkiego na głowie, ale co robić! Najgorsze, że te przerwy w pracy bardzo mnie rozbijają psychicznie. Malowanie wymaga ode mnie «specjalnego czasu». Nie mogę wtedy myśleć o innych rzeczach. Wyjeżdżam na rowerze w pobliską «naturę» i dopiero wtedy mogę, w samotności, najlepiej się skoncentrować. Wśród drzew i chmur przywracam w sobie jedność z samą istotą świata, z jej prapoczątkiem i trwającym wciąż nieuchwytnym sensem. Myślę, że bez tych modlitw nie umiałbym już w ogóle pracować, czuję, że wszystko inne nie jest prawdą, tylko spekulacją [...].
8 IX 1985. Pierwsze kroki po przebudzeniu skierowałem ku memu dziełu, tzn. zajrzałem do pracowni, by krytycznie spojrzeć na moje «dzieci». I cieszę się — nie chcę mieć żadnych więcej wątpliwości. No może tylko co do koloru nad horyzontem. Ale mówię sobie — nie możesz malować obrazu miesiącami. Chcę umieć podejmować błyskawiczne decyzje i nie umiem!! Jestem zadowolony, dwa duże oleje, trzy małe i trochę rysunków‑pasteli, miłości, namiętności i sezonów z owocami [...].
9 IX 1985. Dzień dziś tak ponury i zimny, że i końmi by mnie nie zaciągnięto do sztalugi; trochę czytałem, trochę spałem, długo stałem w kolejce na poczcie i po kiełbasę, a teraz słucham symfonii Mahlera — możesz więc sobie wyobrazić mój nastrój. A Mahler w wykonaniu Neumanna nudny, śpiący — kastrat, a może to tylko ten deszcz mnie tak nieprzychylnie nastroił do Twoich płyt? [...].
11 IX 1985. Jakie dziś cudne niebo, co chwila inne. Nie barokowe, jakoś klasycznie poważne, trochę straszy, ale samo też jakby z bojaźnią umyka. Ruch więc i zamieszanie na sklepieniu, a ja lubię, jak się coś dzieje”.
„Chyba w Warszawie, 17 IX 1985. — to nieprawda, to dopiero jutro.
Czuję się pijany — pijany muzyką, kilka godzin malowania ze słuchawkami na uszach. Próbuję nowych sposobów malowania: akryl, tempera; może to one dodają mi odwagi, a może Donna Anna w wykonaniu Birgit Nilsson. Kiedy słyszałem ją w roli Izoldy w 1976 w Sztokholmie, nie umiałem docenić. Snobizm zaprowadził mnie na balkon w operze sztokholmskiej, a dziś żałuję, że tam mnie nie ma.
Na przemian samotny i zdruzgotany, na przemian szczęśliwy. Maluję, modląc się o odwagę, wierząc, że mam o co Boga prosić w swoich modlitwach.
Odważam się może na więcej niż mogę, może na więcej niż potrafię ocenić! Przeklinam rozpaczliwe niezdecydowanie. Że też nie ma Cię przy mnie w tych chwilach, ale przecie nikt mi nie może pomóc. Dlaczego mogę tyle doświadczać, dlaczego On otwiera mi oczy, a nie dodając ciepła sercu i sprawności rękom. Boże, może ja Ci niezbyt ufam, wybacz mi moje tchórzostwo! A Ty mój Królu «Remember me, but oh! forget my fate»!!
Niszczę w sobie przywiązanie, a może tylko przyzwyczajenie do «estetyzacji» — w imię? i dlaczego? I z gumką drapieżnie przedzieram się do oczekiwanych pokładów krwiożerczości w mojej duszy.
Trudne, jak trudne jest malowanie, modlitwa z autoanalizą, jakie męczarnie — przynajmniej dla mnie. Dlatego chciałbym uciec, stchórzyć, nie wierzyć — być sługą Pana, a nie Ducha. Przeklinam to, co każe mi wariować. Ale czy nie przekląłbym zbyt wiele, bo cóż, i sługą Pana bym już być nie mógł. Żar rozpalony gorze mi, bez formy jeszcze bardziej.
Za oknem noc i deszcz, a w moich słuchawkach umierają królowe i boginie — najpiękniejszymi głosami świata. Za oknem Pan każe palić się już klonom i żółknąć topolom, odpoczywać księżycowi na nowiu, a mnie tęsknić za Kartaginą i jej królową.
[...] Ubiegłej nocy śnił mi się Paryż, ale dziwnie śnił mi się przez bluszcz. Tylko te miejsca mi się śniły, które pamiętam obrośnięte zielonością na tle październikowego słońca”.
Warszawa, 13 I 1986. „Dużo pracuję i z wielkim trudem. Akwarele do Annette wysłałem kilka dni temu — cztery autoakty odniesione do dat z mojego życiorysu. Dwa dotyczą i Ciebie!?
Długo borykałem się z tym niepomyślnie wymyślonym tematem i narzuconą techniką. Rezultat — sam zobaczysz, ja raczej jestem zadowolony, no a co komisja powie, to niezbyt mnie obchodzi. Trudno mi było nauczyć się nowej techniki; nigdy nie lubiłem farb wodnych, ale teraz po tym przymusowym doświadczeniu zmieniłem zdanie.
Wszystkiego było dwa miesiące wściekłej pracy, odizolowania się od znajomych, ale teraz widzę rezultaty. Pewne doświadczenia próbuję przenieść na płótno i pogłębić [...].
Obudziłem się dziś około szóstej rano i od razu pożałowałem. W pamięci wciąż miałem obrazy snu i głos — Twój charakterystyczny, lekko podniecony, niecierpliwy głos. Byliśmy razem na Dworcu Głównym w Warszawie, z niecierpliwością czekaliśmy na przyjazd pociągu, skąd? Miałeś podwinięte rękawy jasnej koszuli, opaloną twarz opromienioną podnieceniem oczekiwania. Wreszcie przyjechał ten, którego mieliśmy podjąć gościną. Był to Gombrowicz, przystojny pan około czterdziestki, pełen energii. Tłumaczyłeś mu, że zamieszka u moich rodziców, którzy są na wakacjach. Jechaliśmy tramwajem przez ul. Grójecką, na plac Narutowicza. Spytał, co to za wielkie gmaszysko. Tłumaczyłeś mu, że musi pamiętać ten przedwojenny akademik. Potem już tylko ja z Tobą biegaliśmy po jakichś mięsnych sklepach. Wszędzie było dużo mięsa, a ja Ci tłumaczyłem, jak najlepiej wykorzystać kartki, ale Ty mało mnie słuchałeś [...].
Dziwne, ale ten sen zbiegł się z kartką od Ciebie, która przypomniała mi naszą wizytę w Muzeum San Marco we Florencji. Sprawdziłem w kalendarzyku i okazało się, że właśnie tego samego 13 I w ubiegłym roku pokazywałeś mi najpiękniejsze obrazy Fra Angelico. To chyba dobry znak — jak myślisz?
Już późno, iguana śpi jak kamień, jak zielony kamień z pełnym brzuchem sałaty i marchwi. Nauczyła się już jeść mi z ręki, ale czasem kłócimy się, szczególnie kiedy w dni słoneczne wypuszczam ją na okno, a ona zjada mi plantację fasoli, jej przysmak, który wydzielam jej regularnie”.
Warszawa, 18 VI 1986. „Dużo maluję, ale to wprawki. Kolor się nasyca, faktura drapieżnieje, ja dziczeję i wciąż mi za mało, nienasycony, i cały świat mi przeszkadza, żebym mógł tylko patrzeć, słuchać i malować. Ojej, zapomniałem — jeszcze kochać, ale kogo? Bez tych namiętności nudno, a Ty jeszcze radzisz mi się ustabilizować. To może ja się później ustabilizuję, kiedyś tam [...].
Przeglądając zdjęcia znalazłem jedno, na którym leżysz na tapczanie w białych spodniach i miną zaniepokojoną, a po Tobie grasuje trójka białych kotów z czarnymi mordkami i ogonkami takimiż. Ile to lat temu, łóżko, na którym leżysz, stało w miejscu, gdzie teraz jest sztaluga z pejzażem z cmentarza żydowskiego. W jasnej zieleni i żółci sterczą różowe płyty w kształcie tablic mojżeszowych.
Moje samopoczucie poczuwa się raczej dobrze, co tydzień ciężkie dwa, trzy dni pracy fizycznej na Jungówce, dobre kontakty z rodzicami, w tygodniu maluję, czytam, mało udzielam się towarzysko. Ludzie mnie nudzą, wciąż paplanina — problemy. Staram się umawiać znajomych na Jungówkę, ale w tygodniu czuję brak ludzi i znowu nuda, gdy są, mówią, mówią — nic nie mówią.
Chciałem malować wspólne portrety, ale zatrzymałem się i wróciłem do drzew w środku świata”.
Berlin, 13 I 1989. „Przede mną ciężkie miesiące, mam nadzieję, że te wystawy nie będą najgorsze. Fakt, że moje ostatnie obrazy, a więcej pastele, bardzo się podobają wielu miłym ludziom, jest inspirujący — nie uważasz?
Jak zawsze tak się zdarzy, że mogę coś zobaczyć, co pomaga, a tym razem był to obraz w Dahlem jakiegoś Włocha, Filippo Lippi [Adoracja Dzieciątka], z pięknym lasem od środka i z widokiem na światło wdzierające się z jakiegoś nieokreślonego szałasu i podobny temat na wystawie Fettinga — tu kilka obrazów”.
Warszawa, 29 I 1989. „Ja, po odpoczynku w Berlinie, już działam. Mozolnie mi to idzie — urodziłem dużą pastel na stary temat i małą na nowy. Ta mała bardzo dobra, szybka, zdecydowana. Powinienem robić błyskawiczne szkice, zatrzymywać przeżycie w pół świadomości.
Ale ogólnie czuję się nienasycony, a z tym trudno pracować. Muszę wejść w pracę całym sobą. Po powrocie dostałem swój wywiad ze Sławką [rozmowa z Wiesławą Wierzchowską w katalogu wystawy Krzysztof Jung Drzewa w środku świata, Galeria Pokaz V 1989, przedruk w «Zeszytach Literackich» 1989 nr 26], byłem trochę przerażony, ale chyba jest bardzo autentyczny, tak przynajmniej powiedział Grześ [Kowalski] i Jurek Domagalski. Teraz Ewa [Stanek] go tłumaczy i mówi, że to niełatwe, że to dość literackie.
Wojtusiu, wysłałem Ci kopię przez Mamę, zajrzyj do niej proszę i przez telefon zrób jakieś uwagi na temat. Tekst musi być gotowy na 10 II, więc jest jeszcze trochę czasu. Będzie też pełen wybór moich dotychczasowych prac — to ważne, żeby było to gdzieś wydrukowane. Wciąż jeszcze boję się tych wystaw!”.
Warszawa, 29 III 1989. „Dużo pracuję i to z dobrym skutkiem. Grześ bardzo chwali ostatnie płótno Droga. Jest w tym obrazie coś dla mnie samego zaskakującego i nowego. Czy jednak dalej będę umiał pójść tą drogą. Przy tym obrazku inne stają się deklaracją. Ciężko będzie zestawić te wszystkie obrazki na wystawie w Dziekance.
Nic nie czytam, słucham muzyki i otwieram szeroko oczy. Ciepła wczesna wiosna dała piękny pejzaż, światło, obudziła moje oczy. Trzeba mi tylko wytrwać w oczarowaniu. Czasami kilka dni błądzę, ale potem jednego dnia maluję obraz bez zastanowienia. Czuję, że znowu wróciłem do pracy, teraz tylko żeby mi nic nie przeszkodziło”.
Warszawa, 11 IV 1989. „Działanie dla Kota rozbudowałem, niestety nie zrobię fotografii, ale postaram się Ci to wszystko dokładnie opisać.
Będę je robił 4 V w Dziekance.
Potem 10 V o 18.00 wernisaż w Galerii Pokaz rysunku, tytuł «Drzewa w środku świata», a 16 V o 18.00 wernisaż w Dziekance malarstwa, gwaszy i pasteli, tytuł «Raj».
Trzymaj za mnie kciuki [...].
W mojej malarskiej wyobraźni zaczyna mocno coś fermentować i to w stronę ekspresji czy fowizmu, nie wiem, czy uwagi w „Res Publice” [Wojciech Karpiński — Rysunki Krzysztofa Junga, „Res Publica” 1988 nr 9] o momencie równowagi na długo starczą [...].
Tutaj wczesna wiosna. W niedzielę była cudowna, pierwsza w tym roku, burza. Na szczęście oglądałem ją na Jungówce. Co za światło — zmieniało się co chwilę. Wszystkie zielenie, i tak zróżnicowane o tej porze, przemieniały się jak w czarodziejskiej opowieści. Istny raj. Żeby znaleźć syntezę tych przeżyć! Jak powiedzieć o tym kilkoma kolorami i szybkimi zdecydowanymi pacnięciami i nie stracić istoty, i nie odbić bezlitośnie chwili. Chwila zobaczenia — nie jest chwilą, jest znacznie czymś więcej. Cholerni impresjoniści — co za bzdura!
Wojtusiu, jak Ci się podobał gwasz dla Józia, co z Józiem, czy wszystko dobrze po tym wypadku z psem Giedroycia?
Dziękuję za kartkę z Holandii — ten ostatni obraz van Gogha trochę jest jak memento mori. Nie doceniłem go kiedyś, a dziś wpatruję się w małą reprodukcję i myślę o niebie, z którym mam tyle problemu, przynajmniej w jednym z moich obrazków.
Wiesz, bardzo żałuję, że nie widziałem tej wystawy Gauguina, może to drugi malarz po Malczewskim, którego bardzo lubię, a to była jedyna okazja w swoim rodzaju. Z całą pewnością nie znudziłby mnie tak jak ten okropny Degas”.
Warszawa, 30 V–2 VI 1989. „A teraz do rzeczy: 4 V o 18.00 odbyło się działanie Ślad. 10 V o 18.00 rozpoczęła się wystawa rysunku w Galerii Pokaz i trwała do 19 V — «Drzewa w środku świata». W Dziekance 17 V wernisażem o 18.00 rozpoczęła się wystawa malarstwa «Raj» i trwała do 23 V.
Działanie dla Kota było pomyślane jako rozbudowane w przestrzeni i czasie epitafium. Całość podzielona na sferę sacrum i profanum, walki życia ze śmiercią. Było dużo symboli, a każdy gest i przedmiot miał znaczenie symboliczne, ale nie tylko.
Widzowie wchodzili do mrocznej sali, gdzie nikłe światło oświetlało prostopadłościan, który ja tkałem z białych nici. Ja ubrany na czarno‑roboczo (spodnie i koszulka z krótkim rękawem).
Na podłodze podstawę prostokąta wyznaczało białe płótno, na którym leżał w jeszcze niezbyt widocznym białym prostokącie gipsowego odlewu Darek pomalowany na biało, ale tylko z tyłu, tak że przód, którym wypełniał odlew, był nie pomalowany.
Kiedy widzowie wypełnili salę, ja jeszcze przez moment wykańczałem konstrukcję zamkniętą u góry też białym płótnem naciągniętym na ramę zwieszoną z sufitu. Kiedy uważałem, że prostopadłościan jest już skonstruowany, odszedłem w tył i zniknąłem za widzami.
Po chwili ciszy upadł głośno duży kamień w przedsionku prowadzącym na salę. Uwaga oglądaczy zwróciła się w jego stronę. W tym czasie jedne z dwojga drzwi po przeciwnej stronie zaczęły się uchylać i wpuszczać na salę snop ostrego światła. W ich świetle ukazał się Artur nagi z białym prześcieradłem przewieszonym jak do siewu i wypełnionym kamieniami. Artur szedł powoli, patrząc w silne światło i co parę kroków bezwolnie wypuszczał wyjęty z worka kamień, tak aż zniknął w silnie oświetlonych drzwiach. Potem znowu chwila ciszy dłuższa i bardzo powoli, z oświetlonego teraz tylko graniastosłupa zaczął powstawać Darek. Powstawał, zrywając z cichym jękiem konstrukcję z nici i wolno przedzierając się przez geometrię wyszedł, ciągnąc nici, i wszedł do drugich symetrycznych drzwi, ale tym razem w ciemność. Minęła długa chwila i drzwi, w których świetle poprzednio zniknął Artur, uchyliły się i pokazała się w nich postać Artura, ta sama, tyle że trzymająca zapaloną malutką świeczkę. Ach, kiedy Darek zniknął w ciemności, zgasło światło nad graniastosłupem i była zupełna ciemność. Artur wyjmował z worka, tego samego, świece i zapalając, kładł je przy kolejno odnajdywanych poprzednio rzuconych kamieniach. Świece oświetlały kamienie, ale bardziej je odrealniały niż wydobywały ich kształt. Ostatnia świeca‑kamień była na zewnątrz, poza salą akcji. Po chwili zapaliło się światło nad zniszczonym graniastosłupem, oświetlając strzępy nici i odcisk Darka w gipsie — negatyw podnieconego torsu. Publiczność milczała dobre parę minut aż wybuchły brawa [...].
Teraz rysunek. Otwarcie w małej galerii bardzo udane. Rysunki wisiały w szybach częściowo w przestrzeni. Ściany galerii na czarno, obciągnięte płótnem. Dobra proporcja wnętrza. Tak więc rysunki dobrze dobrane (to zasługa Grzesia) prezentowały się wspaniale [...].
Ta wystawa, choć wyglądała efektownie, mnie się najmniej podobała i pouczyła, że czas zmienić widzenie świata za pomocą ołówka na bardziej pogłębione. Rysunki były zbyt akademickie — studia z natury z dystansem do przeżycia, o które tak bardzo mi chodziło. No cóż, wystawy są też dla artystów, żeby mogli krytycznie popatrzeć na swój dorobek. Dobra lekcja i cieszę się, że udało mi się znowu zamknąć jakąś kartę. Niestety lub stety nie będę artystą, który ma styl — po prostu staram się być uczciwy, bez tego sztuka jest właściwie niemożliwa.
Teraz malarstwo — tu kłopot z powieszeniem obrazków, Galeria Dziekanka się niezbyt do tego nadaje. Dużo okien, trzy sale, filary, drzwi, kominek. Znowu Grześ bardzo pomógł, moje wiadomości o wystawiennictwie się przydały.
Było sześć dużych płócien 130 x 100, mniejszych 65 x 81 też sześć i małych na deskach cztery. Były też gwasze i pastele w osobnej salce osiem sztuk. Te tzw. gwasze najlepsze [...].
Ogólnie obrazy przedstawiały się znacznie lepiej od rysunków. I choć teraz głowa mnie boli i kaszel męczy, a więc żadnego szczęścia nie doświadczam, to jednak szczęśliwy jestem.
Dużo, bardzo dużo dowiedziałem się o sobie samym, bo poza wystawą w dużej przestrzeni trudno jest tak naprawdę ocenić, zobaczyć swoją pracę. Niektóre obrazy, o których nic dobrego nie sądziłem, zdobyły moją aprobatę, inne, które mnie zachwycały, zmalały trochę. Nauczyły mnie te wystawy bardzo dużo i dały impuls do pracy. Poza tym raczej się podobały. Na pytanie Grzesia, co sądzi o obrazach moich, Anda Rottenberg powiedziała: «Czapski byłby zadowolony». Ja myślę, że nie! Przynajmniej nie w tym sensie, o który walczył — bonnardowskim”.
Warszawa, 29 VI 1989. „Dziś przyszedł list z kartkami [reprodukcje Czapskiego: Jezioro Genewskie i Martwa natura z liśćmi], ten obraz z wodą zachwycający, może byś go odkupił od Józia. Martwa też świetna, ale mniej”.
Warszawa, 8 V 1990. „Spędziłem z Tobą niedawno kilka miłych chwil. Sięgnąłem do tomiku Szeptem, czytam sobie, czytam, otwieram na pierwszej stronie, a tam pod datą 8 V 1975 — «Krzysiowi W.». To znaczy, że mija dziś 15 lat od pierwszej wizyty u Ciebie. Dopiero dziś sobie uświadamiam, że to musiał być dzień świąteczny dla Mamy, ale też nic nie pamiętam. Też, dlatego że kiedy przeczytałem tę dedykację, próbowałem sobie odtworzyć z pamięci tamten wieczór, ale nie bardzo mi się to udało. Myślałem o tym, jakby zobaczyć siebie Twoimi oczami wtenczas. A cudownym akompaniamentem tych przypomnień nieprzypomnianych były Kwaterunki [wiersz z Szeptem] [...].
Dużo pracuję, klnę, że nie mam talentu, tym razem malarskiego. Grześ chwali — nie wiem co?, ale to trochę poprawia nastrój. Byli Alikowie, ich wizyta, choć krótka, ucieszyła mnie najogromniej. Tak bardzo ich kocham. Byli radośni. Takimi jak w najlepszych chwilach ich widywałem. Zamówili obraz Grób Adama, który lubię b.b., ale boję się, że jest zbyt duży na ich ściany.
Ania chciała, żebym natychmiast jej coś narysował, jakby chciała sprawdzić, czy te rysunki i obrazy to rzeczywiście moje prace. Cała Ania!”.
15–24 XII 1991. „Marek Z. [Zagańczyk] zgłosił mnie i Ciebie do audycji o Józiu, nie wiem, czy potrafię coś sensownego powiedzieć do nikogo. Od wczoraj wracam do książek Józia, jego i Twoich listów. Oko dostałem od Ciebie jedenaście lat temu — «Oko W oku K w nastroju migdałkowym» [przeszedł wtedy operację wycięcia migdałków]. Myślałem dziś rano, ile się przez te lata wydarzyło. Ten stan wojenny, straszne, ale też poznałem Józia i Kota, i Alików, może i bez tego, ale!? A teraz czy nie jest to ostatnia spokojna Wigilia i o paradoksie pierwsza w wolnej Polsce — jakiej nie było za naszego życia. Myślę o zawaleniu się Sowietów, o tym podmuchu, który lada dzień na miasto pójdzie.
Maluję dużo i dziwnie — obraz na obrazie, faktury, laserunki — strasznie to trudne i dziwne dla kogoś, kto tylko w pastelach może być tak spontaniczny, a obrazy prawie projektował. Zestawiałem kolory, teraz ich szukam i czasem znajduję.
Może pokażę ich kilka wiosną w Dziekance. Ale czy Dziekanka jeszcze będzie.
«...aż wreszcie wyrasta z tego coraz poważniejszy instynkt pracy, który już bez specjalnej uwagi wie...». To Józio w Oku”.
Warsaw, 16 March 1982. [Letter posted in West Berlin to WK in the United States by Volker Janisch, who was given it in Warsaw when he arrived with a transport of food donations from the Berlin polytechnic for Poles under martial law.] ‘I’ve been working and operating all month long, not in a gallery but in private studios. I may send you some photos later. I’ve been drawing with my eyes covered. The first show was based on Goya’s etching ‘The sleep of reason produces monsters.’ I drew the layout of Goya’s composition with soft pencils on a large sheet of Bristol board. Visitors said it was totally intelligible. As I drew, the original was transformed into a very expressive black cloud of birds. To understand the whole sequence, with the final drawing, you of course need to look at the photographs of all the stages. But the final drawing is also very nice. So, as you can see, I’m managing. . . .If you want to send me something, please make it Strauss’s Salome, I crave it more than grub.’
Warsaw, 6 March 1983. ‘I’ve been drawing a lot. Soft graphite pencil and gum eraser. I seek out light. A synthesis of open (landscape) and closed (interior) spaces. And I’ve been trying stubbornly to stamp out my aestheticizing tendencies, which sat in my stomach like an ulcer and didn’t let in the passion of vision. I want to communicate what captivates me in the shortest and simplest way. The shortest way can take the longest time, but what matters most is courage. I’ve waited so long for the instant when the passion to speak with such force awakens in me. You see, Wojtek, I supposedly knew all this already, about being faithful to yourself, how you shouldn’t force yourself to create the “new”, how you should talk about what fascinates you, but I did spend a good few years messing about in pseudo-speak. I did also know that so-called art should first be lived and experienced, and then communicated at a temperature nearest to the one at which you felt it. All right, enough of all this rapture with myself. Let me just tell you that these drawings of mine are almost paintings, albeit in black and white.
Kettil is coming in three days, but that’s all I know about his trip. He will probably take these scrawls of mine for you when he leaves, it’s always quicker this way. Dorota is also coming, but you already know this since she was going to get in touch with you before she left.
I miss you terribly, especially now that I have so much joy inside me and some inner balance.
Maybe soon I will come over and we will sit under your lamp and together listen to Tonio trying to dissuade Hans from poring over books with lonely kings in them. And about how for some there is only the one path they must follow.
I will ask you then to read me a few poems from Whispering [by Kazimiera Iłłakowiczówna], the very first poems you gave me, will you read them to me? I want to hear the one about native lands the most. This is the right moment for it.
I was happy to hear about your friendship with Mr. J. [Józef Czapski], perhaps you’ll manage to convince him to write another Eye, maybe a more intimate one—do you know what I mean? Please thank him for the one he gave me.’
Warsaw, 28 June 1985. ‘I’m again painting large trees enthusiastically. The sickly reds come out of my insides, they easily make their way through the many colour combinations. I apply them with flourish to cover up the celadons and the siennas because I’ve been in love with nothing as much as with red. Yes, however much I want to fight it off, I must obey my passion, which screams with jealousy, pouting and bleeding all over everything. I have two weeks of inspirations before me. On Sunday I will set out for the countryside, with great hopes, a pencil and a sketchpad. Will I replace green with red again?’
Warsaw, 5 July 1985. ‘I’ve finished the large painting with the two trees, there is green, a million reds and a bit of violet. Michał gave me an enormous white coat to paint in, and people say that it makes me look like a surgeon-butcher standing before my canvas, gutting the universe.
It makes me happy that you’re back in good form and that I’ve returned to the follies that are my pictures. I was worried that my passion would never return, but I was wrong. I love the world and its Creator, and I know that it has everything that I can’t even imagine, but I sense a lot and I constantly want to pinch the “Mystery” from him. I love these secret thefts more and more. The solitude with trees and the solitude with the canvas, when I am breathless and running a fever. My paintbrushes are getting larger and larger, the tragedies when I fail to see something are getting larger and larger, till it hurts. Little Jung’s mad mad world, let’s hope it doesn’t swallow me up completely. Forgive me for writing so chaotically, but I’m tired, I painted for hours today, and I wanted to respond to your letter straight away. . . . I’m in Jungówka now and I reread Looking by Józio [Czapski] and it’s impressed me exceptionally. So many things seem totally new to me, as if I was looking with a new eye, listening with a new ear.’
Warsaw, 7–11 September 1985. ‘I enclose the half-moon which just appeared gliding over my house, and with it the better half-me. You were in my dream in the most wondrous way: we are walking in some streets we don’t know. You are serene, I’m impatient and disoriented. We’re not actually walking but almost running, and the streets arrange themselves into squares: I recognize buildings, I’m overflowing with joy, I shout out this joy to you: “But it’s Rome!” You reply calmly: “See, I told you we would be back.” The images follow, insanely giddy: Rome, Florence, bathed in sunlight. Even though I’m shouting with joy, people pass us indifferently. I woke up happy in the dark reality, and the feeling of your presence and the presence of the sun on the building façades and in the squares stayed with me for a long time...
The moon, the half-moon, is hiding behind a baroque cloud, which now floats away hastily as if wanting to apologize for butting into my chat with the moon.
Today, I worked all day. I successfully finished two large paintings, the red one with the two trees and the blue-celadon one from Białka. I also made two new drawings, which wiped me out. I’ve been asked to take part in the exhibition about Witkacy at the Studio Gallery in October. I have something to offer them, but I’m not too confident about it. I thought about a spatial object that alludes to the date of Witkacy’s death, to be titled The Volhynia epitaph. But I don’t know if I can manage. . . .
I would love not to have to worry about all this, but what am I to do? The worst is that all these interruptions upset me so much mentally. Painting requires “special time” of me. I’m incapable of thinking about other things when I paint. I cycle into the nearby “nature” and only there can I focus best, alone. It’s among the trees and the clouds that I restore my unity with the nature of the world inside me, with its arch-origins and its everlasting meaning that continues to evade us. I couldn’t work at all without these prayers, I feel that everything else is not the truth but only speculation. . . .’
8 September 1985. ‘After I woke up, I first went to work, i.e., I peeked into the studio to take a critical look at my “children”. And I’m happy because I want to chase away my doubts. Well, maybe not those about the colour above the horizon. But I tell myself: you can’t spend months painting one canvas. I want to know how to make lightning-speed decisions, and I don’t know how!! I’m pleased: two large oils, three little ones and a handful of pastel drawings, of love, passion and seasons with fruit. . . .’
9 September 1985. ‘The day is so gloomy and cold that wild horses couldn’t drag me to the easel; I spent a long time in post office and sausage queues, and now I’m listening to a Mahler symphony: you can imagine the mood I’m in. And Neumann’s interpretation of Mahler is dull, somnambulant, a castrato, but maybe it’s only the rain that has pre-disposed me so negatively to your LPs?’
11 September 1985. ‘What a marvellous sky we have today, it’s been changing from one minute to the next. It’s not baroque, somehow it’s solemn in a classical way, it’s a little spooky, but it, too, seems to be fleeing in fear. So there is movement and confusion in the firmament, and I like action.’
‘Probably in Warsaw, 17 September 1985—not true, it’ll only be tomorrow.
I have a drunken feeling, drunk with music, several hours of painting with headphones on. I’ve been experimenting with new ways of painting: acrylic, tempera; they may be the ones giving me courage, or maybe it’s Donna Anna sung by Birgit Nilsson. I didn’t appreciate her when I heard her sing Isolde in 1976 in Stockholm. It was snobbery that led me to a balcony of the Stockholm opera, and today I am sorry that I’m not there.
I alternate between feeling lonely and crushed, and happy. As I paint I pray for courage, and I believe that in my prayers I have something to ask God for.
Maybe I tackle more than I’m capable of, perhaps more than I’m able to judge! I curse my desperate indecision. Too bad you’re not with me at those times, but then there is no one who could help me. Why am I able to experience so much, why does He open my eyes without putting warmth in my heart and skill in my hands. Lord, maybe I don’t trust you enough, forgive my cowardice! And you, my king, “Remember me, but ah! forget my fate”!!
I’m destroying my attachment—maybe it’s only a habit—to “aestheticizing”, but in the name of what? and why? And I rub at it with the rubber gum, like a bird of prey, all the way down to the layers of bloodthirst I expect to find in my soul.
For me at least, painting is difficult, so difficult, it is like prayer with self-analysis, torment. This is why I’d like to flee, to cop out, to lose my faith, to become a servant of the Lord and not of the Holy Spirit. I curse that which is making me lose my mind. But would I not go too far with the cursing, since then I could no longer be the Lord’s servant. A burning passion is devouring me, even more when I find no form for it.
Outside my window are the night and the rain, and in my headphones queens and goddesses die—with the most beautiful voices in the world. The Lord has ordered the maples to burn and the poplars to yellow, the new moon to take a rest, and me to yearn for Carthage and its queen.
. . . .I dreamed about Paris last night, but I dreamed of it strangely, through ivy. I dreamed only of those places that I can remember being overgrown with greenery against the October sun.’
Warsaw, 13 January 1986. ‘I’ve been working a lot, with great difficulty. I sent the water-colours to Annette a few days ago, four self-nudes, which refer to dates in my biography. Two of them concern you, too!?
I spent a long time tussling with this unsuccessfully conceived subject and the imposed technique. The outcome: you will see it for yourself, I’m quite pleased but I don’t care too much about what the committee will say. It was difficult to learn a new technique; I’ve never liked water-colours, but this obligatory experiment has made me change my mind.
It was a whole two months of insane work, being isolated from friends, but now I can see the results. I’ve tried to put some of what I’ve experienced on canvas and to make it deeper. . . .
This morning I woke up at about six, and immediately regretted it. Images from my dream and that voice, your characteristic, slightly excited, edgy voice, were still in my head. We were at the Main Train Station in Warsaw together, and we were impatiently waiting for a train to arrive from—where? The sleeves of your light-coloured shirt were rolled up, your tanned face was lit up by the excitement of anticipation. Then, the person we were to welcome finally arrived. It was Gombrowicz, a handsome gentleman of about forty, full of energy. You were telling him that he’d be staying at my parents’, who were on holiday. We went by tram down Grójecka Street to Narutowicza Square. He asked about the colossal building. You told him that he should remember this student residence from before the war. Afterwards, the two of us ran from butcher’s to butcher’s. They all had loads of meat, and I was telling you how best to use your food vouchers, but you paid little attention. . . .
Oddly, this dream coincided with the arrival of your postcard, which reminisced about our visit to the San Marco Museum in Florence. I checked my diary, and it was on that same day, 13 January, last year that you showed me Fra Angelico’s most beautiful paintings. It’s probably a good sign, don’t you think?
It’s late, the iguana is sleeping like a log, a green log, its stomach chock-full of lettuce and carrots. It eats out of my hand now, but we argue sometimes, especially when I let it out onto the window sill on sunny days and it eats up my bean plantation, its fancy, which I feed it regularly.’
Warsaw, 18 June 1986. ‘I’ve been painting a lot, but it’s all just experiments. The colours are becoming more saturated, the texture is becoming more ferocious, I’m becoming more savage, and it’s still not enough, I’m insatiable, the whole world gets in my way when all I want to do is look, listen and paint. Oh no, I forgot, and love, but whom? Life is boring without these passions, and here you are advising me to settle down. Oh well, maybe I’ll settle down later, sometime. . . .
Looking through photographs, I found one of you in white trousers and with anxiety on your face, lying on a divan, and three white cats with black faces and ditto tails roaming all over you. It was so long ago, when the divan you were lying on stood in the spot where now I have an easel with a view of the Jewish cemetery. Pink tiles shaped like the tablets of Moses stick out of the light green and yellow.
My mood is mostly in a good mood, every week there are two or three days of physical labour at Jungówka, a good relationship with my parents, during the week I paint, read, socialize but not much. People bore me, there is constant blather about problems. I try to invite friends to Jungówka, but I see too few people during the week, and again there is tedium, when they are there they talk and talk and say nothing.
I wanted to paint group portraits, but I stopped and went back to the trees at the centre of the world.’
Berlin, 13 January 1989. ‘Difficult months ahead, I hope these exhibitions won’t be too awful. The fact that many nice people like my recent paintings is inspiring, don’t you think?
It always happens that I can see something that helps, this time it was a painting in Dahlem by an Italian, Filippo Lippi [Adoration of the Child], with a beautiful forest seen from the inside out and light bursting forth out of some undefined shanty and a similar subject at an exhibition of Fetting’s—there are a few paintings here.’
Warsaw, 29 January 1989. ‘I’ve been back at work since the Berlin break. It’s going laboriously, I’ve given birth to a large pastel on an old subject and a little one on a new one. The little one is good, rapid, decisive. I should make speedy sketches, to freeze an experience in my half-consciousness.
But generally I’m feeling unfulfilled, and it’s difficult to work with that. I need my whole self to immerse itself in my work. When I came back, someone showed me my interview with Sławka [interview with Wiesława Wierzchowska in the catalogue of the Krzysztof Jung exhibition The trees at the centre of the world, Galeria Pokaz V 1989, reprinted in Zeszyty Literackie, 1989 (Spring), no. 26], I was horrified a little, but it’s probably very real, or so say Grześ [Kowalski] and Jurek Domagalski. Ewa [Stanek] is translating it now and she says that it’s not easy, that it’s quite literary.
Wojtuś, I sent you a copy via your Mother, take a look at it please and give me some comments on the phone. The text must be ready by 10 February, so there is still some time. There’ll also be all my work to date, it’s important for it to come out somewhere. These exhibitions still scare me!’
Warsaw, 29 March 1989. ‘I’ve been working a lot, with good results. Grześ has been praising the last canvas, The road,very much. There is something surprising and new in it for me. But will I know how to continue on this road? Next to this little painting, the others become a declaration. It’ll be difficult to assemble them all at the Dziekanka exhibition.
I haven’t been reading, I’ve been listening to music and opening my eyes wide. The warm early spring has given us a beautiful landscape, light, it’s awakened my eyes. I must just stick with the enchantment. I sometimes lose my way for a few days, but then make a painting in a single day, without hesitation. I feel that I’m back at work, but now if only nothing would interfere.’
Warsaw, 11 April 1989. ‘I expanded the performance for Kot, alas I won’t take photos but I will try to describe everything for you in detail.’
I’ll be doing it on 4 May at Dziekanka.
Then, on 10 May at 6 p.m., at Galeria Pokaz the opening of the drawings, title “The trees at the centre of the world”, and on 16 May at 6 the opening of paintings, gouaches and pastels at Dziekanka, the title is “Paradise”.
Keep your fingers crossed. . . .
Something is beginning to ferment fiercely in my painterly imagination, it’s headed for expressionism or fauvism, I don’t know whether the piece in Res Publica [Wojciech Karpiński, ‘Krzysztof Jung’s drawings’, Res Publica, 1988, no. 9] about the moment of equilibrium will be useful very long. . . .
It’s early spring here. On Sunday we had a marvellous storm, the first one of the year. Luckily I watched it at Jungówka. What light, it changed all the time. All the greens, which are so diverse at this time of year anyway, were transformed as if in a magician’s tale. Paradise. Will I make a synthesis of these experiences? How to tell about them with a handful of colours and quick, decisive dabs, and not miss their essence and not just copy the moment without passion. The instant of seeing is not an instant, it is much more than that. The darn Impressionists, what nonsense!
Wojtuś, how did you like the gouache for Józio, how is Józio, is he all right after the accident with Giedroyc’s dog?
Thank you for the postcard from Holland, van Gogh’s last painting is a bit like a memento mori. I underestimated it earlier, but today I gaze at this small reproduction and think about the sky, which gives me so many problems, in one of my paintings at least.
I’m very sorry, you know, that I didn’t see the Gauguin exhibition, he may be my second favourite painter after Malczewski, and this was a one-of-a-kind opportunity. He certainly wouldn’t have bored me like that horrific Degas.’
Warsaw, 30 May–2 June 1989. ‘And now to the point: On 4 May at 6 p.m. Trace was performed. On 10 May at 6 p.m. the drawing exhibition at Galeria Pokaz began, and it ended on 19 May, “The trees at the centre of the world’. The Paradise painting exhibition opened at Dziekanka on 17 May at 6 p.m. and ran until 23 May.
The performance for Kot was conceived as an epitaph expanded in time and space. It was divided into parts, the sacred and the profane, the struggle between life and death. There were many symbols, and every gesture and object had a symbolic value, but not just that.
The spectators entered the dark room in which a dim light lit up a rectangular prism I was weaving out of white threads. I wore a black work outfit (trousers and a T-shirt).
The rectangle’s base on the floor was marked by white canvas, with Darek lying on it in the as yet not very visible white rectangle of the plaster mould. Only his back was painted white and his front, which filled the mould, was left unpainted.
When the spectators filled the room, I spent a few more moments finishing the construction, its top also ending with white canvas stretched on a frame hanging from the ceiling. When I decided that the prism was complete, I walked back stage and disappeared from the spectators.
After a moment of silence, a large stone dropped loudly in the entryway to the room. The watchers’ attention turned to it. At the same time, one of the two doors on the opposite side of the room slowly opened and let in a beam of bright light. The light exposed naked Artur with a white sheet draped around him like a sowing sack, which was filled with stones. Artur advanced slowly, his eyes fixed on the powerful light, and every few steps he limply dropped a stone he had taken out of his sack, until he disappeared in the brightly lit doorway. Then, another moment of silence, a longer one, and Darek rose very slowly from the prism, which now was the only illuminated point in the room. He rose, ripping the thread construction, moaning softly and slowly tearing through the geometry, and emerged, threads trailing, and walked into the second doorway, which was unlit. A long moment passed and the door into whose light Artur had disappeared opened and Artur’s same figure appeared in it, but this time holding a tiny burning candle. Oh, when Darek disappeared into the darkness, the light over the prism went out, and there was total darkness. Artur took candles out of the same sack, lit them and placed them next to the stones he had dropped. The candles cast a light on the stones, but instead of revealing their shapes, they made them seem less real. The last candle-stone was outside the performance room. A moment later the light went on over the damaged prism and illuminated the shredded threads and Darek’s imprint in the plaster, creating the negative of his excited torso. The audience remained silent for a good few minutes, and then the applause erupted. . . .
And now for the drawings. The opening at the little gallery was very successful. The drawings framed in glass were suspended from the ceiling. The gallery walls were black, covered in canvas. Good internal proportions. The well-selected drawings (Grześ’s contribution) were displayed splendidly. . . .
I liked this exhibition the least, even though it looked beautiful, and it taught me that it’s time to use the pencil to make my vision of the world deeper. The drawings were too academic—studies of nature that distanced themselves from my feeling about it, which I cared about so much. Yes, exhibitions are also useful for artists, they allow them to look at their work more critically. It was a good lesson, and I’m pleased that I managed to finish another chapter. Unfortunately, or fortunately, I shall not be an artist with his own style, I’m simply trying to be honest because art is actually impossible otherwise.
Now for the paintings, there was a problem with hanging them, and Galeria Dziekanka is a bit ill-suited. Many windows, three rooms, pillars, doors, a fireplace. Again Grześ helped a lot, and my knowledge of exhibition-making also came in useful.
There were six large canvasses, 130 by 100, also six smaller ones 65 by 81 and four little ones on boards. There were also gouaches and pastels in a separate room, eight of them. The so-called gouaches were the best. . . .
The paintings generally looked much better than the drawings. And with a headache and an exhausting cough, when I’m feeling no happiness, I am happy nonetheless.
Since it’s difficult really to gauge, to see one’s work without an exhibition put on in a large space, I learned much, very much, about myself. Some paintings about which I had nothing good to say won my appreciation, and others that I had been wild about diminished a bit. These exhibitions taught me a lot and spurred me to work. And generally people liked them. When Grześ asked her what she thought about my paintings, Anda Rottenberg answered: “Czapski would be pleased.” But I think not! At least not in the Bonnardian sense he has fought for.’
Warsaw, 29 June 1989. ‘Your letter with the postcards [reproductions of Czapski’s Lake Geneva and Still life with leaves] came today, this painting with water is enchanting, maybe I could buy it from Józio. The still life is excellent, too, but less so.’
Warsaw, 8 May 1990. ‘I spent some pleasant time with you recently. I opened the slim volume Whispering, I’m reading it, I look at the first page and there, under 8 May 1975, I see: “To Krzyś W.” This means that today marks 15 years since I first came to visit you. I only realized today that this must have been your Mother’s name day, but I don’t remember any of it. After I read this dedication I tried to reconstruct that evening, but I didn’t succeed. I thought about how I could see myself with your eyes from then. And “Dwellings” [a poem in Whispering] were a wondrous accompaniment to those unremembered remembrances. . . .
I’ve been working a lot, I curse myself for not having talent, this time painterly talent. Grześ gives praise, I don’t know for what, but it does lift my spirits a bit. Alik [Smolar] and his family came over, their visit, even this short, made me hugely happy. I love them so much. They were jubilant. In the way I used to see them at the best of times. They commissioned the painting Adam’s grave, which I like ever so so much, but I fear that it may be too large for their walls.
Ania wanted me to draw something right there and then, as if to check if these drawings and paintings were really mine. That’s Ania for you!’
15–24 December 1991. ‘Marek Z. [Zagańczyk] signed you and me up for a radio programme about Józio, but I don’t know if I’m capable of saying anything that makes sense to anyone. I’ve been rereading Józio’s books and his and your letters since yesterday. You gave me The Eye eleven years ago. “W to K eye to eye in a tonsil mood” [Jung had just had his tonsils out]. I spent the morning thinking about how much happened in those years. Martial law, what a horror, but I also met Józio and Kot and the Alik clan—but maybe I would have met them anyway! And now, isn’t this the last peaceful Christmas Eve, paradoxically the first one in a free Poland, the first one in our lives. I’m thinking about the collapse of the Soviet Union, the gust that will hit our city any day now.
I’ve been painting loads, odd things: a painting over a painting, textures, glazes, it’s all awfully difficult and strange for someone who is capable of being so spontaneous only in pastels and who once almost planned out his paintings. Then I used to put colours together, now I’m searching for them and sometimes I find them.
I may show a few of them at Dziekanka in the spring. But will Dziekanka still be there?
‘. . .and at last an increasingly serious instinct for work grows out of it, knows already what to do without any special prompting…” That’s Józio in The Eye.’
Translated by Maya Latynski