Łukasz Wiśniewski 

E LA NAVE VA 

Krzysia poznałem jesienią 1992 roku. Byłem piętnasto­letnim grubasem, zostałem właśnie uczniem 14 Społecznego Liceum Ogólnokształcącego w Warszawie, Monet i Manet byli dla mnie jednym.

Pan Krzyś biegał po całej szkole, był w trzech miejscach na raz, wszędzie słychać było jego głos, a gdziekolwiek się nie spojrzało widać było burzę czarnych włosów. Spod jego stukających niemiłosiernie drewniaków sypały się iskry. Na mojej pierwszej lekcji z Krzysiem  siedziałem bezradny wśród kredek, ołówków i sterty kartonów, otoczony zewsząd obcymi twarzami. Krzyś popatrzył na mnie z pobłażaniem i poważnym głosem w którym słychać było przejęcie, powie­dział: "Nazywam się Krzysztof Jung, jestem artystą, mala­rzem i performerem".

Jak później przekonałem się nie raz, w szkole Krzyś zawsze przedstawiał się w ten sposób, wywołując w do­piero co poznawanej osobie uczucie zdumienia i zakłopotania. Nigdy nie mówił: "Jestem nauczycielem". Czasem dodawał: "Prowadzę zajęcia z rysunku i historii sztuki".

Pamiętam, mój "pan od rysunku" wydał mi się wtedy małym, głośnym, natchnionym wariatem, obdarzonym wielką charyzmą i przykuwającym uwagę każdego, kogo spotykał.

Wkrótce jednak Krzyś został też naszym "panem od hi­storii sztuki" i zaczął męczyć mnie swoim nieposkromionym temperamentem i irytować  swoją natarczywością.

Temperament Krzysia doprawdy był niebywały. Nawet w poniedziałek rano, kiedy wszyscy ledwo patrząc na oczy snuli się po kątach, Krzyś wchodził do szkoły cały rozga­dany i pełen wigoru, śmiejąc się z naszych ponurych min. Pod tym względem poranne lekcje z Krzysiem bywały, deli­katnie mówiąc, wyczerpujące. Proszę sobie wyobrazić grupę zaspanych, wściekłych licealistów zajmujących się o wpół do dziewiątej rano "Działaniem na sobie" czy stu­diujących "Wolność wiodącą lud na barykady".

Natarczywość Krzysia polegała na nieustannym zada­waniu pytań i żądaniu wyczerpujących odpowiedzi, na bez­pardonowym zmuszaniu nas do wnikliwej obserwacji, do patrzenia, widzenia i rozumienia tego, na co patrzymy. Krzyś żądał od nas oddania się sztuce w tym sensie, że całym sobą przynaglał nas do rozpoznawania piękna i brzy­doty i do odnajdywania ich znaczenia dla otaczającego nas świata i dla nas samych.

Z początku nie byłem w stanie zrozumieć, o co Krzysiowi tak naprawdę chodzi. Nieustające pytania o to, jak widzę, jak czuję i co myślę odbierałem jako co najmniej niegrzeczne, krępujące naruszanie mojej prywatności i mojego spokoju. Krzyś ten spokój rozbijał. Dopiero po pew­nym czasie zrozumiałem  i doceniłem to, co Krzyś chciał osiągnąć. Porządek świata wzbogaconego przez Krzysia o spotkanie ze sztuką dla wielu z nas stał się podstawą pew­nego sposobu patrzenia na rzeczywistość. Dla tych, dla których sztuka pozostała po prostu jednym z wielu narzędzi do rozumienia świata, spotkanie z Krzysiem było nie­zwykłym doświadczeniem, okazją do zetknięcia się z czymś prawdziwie poruszającym.

Nawet kiedy Krzyś starał się narzucić nam swoje zdanie, a my zażarcie się z nim spierając, broniliśmy swoich racji, nawet wtedy Krzyś, być może sam nie do końca zdając sobie z tego sprawę, odnosił wielkie zwycięstwo: to, o czym mówiliśmy było dla nas  ważne. Zależało nam na tym, żeby go o czymś przekonać, żeby wiedzieć czym baldachim różni się od konfesji, czy pani Arnolfini nie jest przypadkiem w ciąży albo czy "Św. Sebastian" Mantegni to kicz czy arcy­dzieło. Ja sam, rzadko zgadzając się z Krzysiem, nie mogłem nie być mu wdzięczny za wszystko co mówił i nie szanować go głęboko za to, jak mówił. To wielki paradoks naszych spotkań z Krzysiem: nawet jeśli nie przyjmowali­śmy jego sądów i jego rozumienia rzeczy, to i tak, poprzez dyskusje, otwierał nam oczy.

Z radością spędzaliśmy z nim czas oglądając w ciemnej sali slajdy, słuchając jego gorących wykładów i przedsta­wiając mu swoje własne referaty. Wykłady Krzysia nigdy nie były zwykłymi, suchymi sprawozdaniami o tej czy o innej epoce w dziejach historii sztuki. Jeżeli Krzyś nie zdołał nas w czasie swojej lekcji poruszyć, sprowokować i rozbawić, jeżeli nie zdołał wykrzesać z nas choćby iskry autentycz­nego zainteresowania albo buntu, wychodził z klasy zawie­dziony i zły.

Nie każdy wytrzymywał presję, jaką Krzyś na nas wy­wierał,  nie każdy był w stanie znieść jego trudny charakter i zaborczość, ale nie wierzę, żeby ktokolwiek, chociaż przez chwilę, nie był szczęśliwy z powodu spotkania z Krzysiem.

Wielu jego przyjaciół krzywo patrzyło na to, że pracuje w szkole. Bali się o niego, o to, że przez nas zaniedbuje swoje malarstwo i rysunek. Krzyś sam nam o tym donosił, śmiejąc się i czekając na nasze reakcje. Chórem krzyczeliśmy, żeby tego nie słuchał i żeby lepiej po raz kolejny  wybrał się z nami  do Krakowa, Gdańska, na Trakt Królewski albo po prostu do niego pod Warszawę, na Jungówkę. Krzyś ma­chał rękami, wołał, że już nie może i wzdychał. No i jechał.

Potem wracał, wykładał tak, że nawet najwięksi leserzy zamieniali się w słuch, w piątki do siódmej wieczorem pro­wadził fakultet z rysunku, a z każdą drugą klasą oprócz rysunku i historii sztuki raz na tydzień także lekcje muzyki, przygotowywał z uczniami spektakl będący w gruncie rzeczy rodzajem performansu lub organizował kolejne "Manipulacje wiosenne", czyli  coroczny dwudniowy festiwal, podczas którego cała szkoła prezentowała swój dorobek.

W czasie "Manipulacji wiosennych" szkoła stawała na głowie. Krzyś wymyślał temat festiwalu, a wszyscy pod jego okiem przygotowywali swoje prace, wystawy i różnego rodzaju aranżacje. Nawet ci, którzy nie mieli najmniejszych zdolności twórczych, w ten czy w inny sposób pomagali w przygotowaniu "Manipulacji". Nasze prace często były na­iwne, często, w nawale innych zajęć, traktowane jak kolejne szkolne zadanie, ale zawsze efekt był taki sam:  wczesną wiosną, przez dwa dni w jednym z warszawskich liceów można było oglądać prace zwykłych, naprawdę nie "cudownych" uczniów, którzy w niezwykły, graniczący z cudem sposób, dzięki Krzysiowi, znajdowali czas, czy nawet potrzebę pokazania świata innego niż ten codzienny i prze­ciętny, opowiedzenia o nim i poznawania go także albo i przede wszystkim poprzez sztukę. 

Jakby tego wszystkiego było mało, Krzyś otwierał przed nami także swój prywatny, najbliższy mu świat.

Nie tylko opowiadał o tym, co robi i co go właśnie zaj­muje, ale zabierał nas i wysyłał na wystawy i na ważne w jego odczuciu uroczystości, a także opowiadał nam o bli­skich mu osobach, o ważnych dla niego lekturach, rozmo­wach i spotkaniach. Na otwarcie wystawy Czapskiego w Muzeum Narodowym, gdzie obowiązywały zaproszenia, weszło nas chyba z sześć osób, do Zachęty na retrospek­tywę "Repassage'u" kazał nam iść, a na jubileusz piętnastolecia "Zeszytów Literackich" (w których parę lat wcześniej za sprawą Krzysia ukazała się praca domowa jednego z jego ulubionych uczniów) zaprosił nas, mimo to, że już od paru lat, to jest od matury, utrzymywaliśmy z nim rzadki, chociaż serdeczny kontakt. Na lekcjach Krzyś czytał nam swoich ukochanych Manna, Gombrowicza, Miłosza i Herberta, wspominał często o Wojciechu Karpińskim, o Dorocie Krawczyk, o Barbarze Toruńczyk i w ogóle o "Zeszytach", także o Miłoszu i o Herbercie, wreszcie o Czapskim. Ten ostatni był największym mistrzem Krzysia. W końcu to dzięki Krzysiowi 14 Liceum nosi od niedawna imię Czapskiego.

Krzyś nas lubił. Moja klasa była jedną z niewielu, których był wychowawcą, a na rok przed maturą, z pewnym oporem z naszej strony, przeszliśmy z nim na "ty".  

Przyjaciele Krzysia mieli zapewne rację, w ostatnich la­tach Krzyś tworzył coraz mniej. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że tym , co było największą pasją Krzysia i  jego powołaniem w ciągu ostatnich dziesięciu lat, była właśnie szkoła. Wszystko jedno, czy staraliśmy się sprostać zada­niu, jakie Krzyś stawiał nam na zajęciach rysunku, czy za­chwycaliśmy się czymś na lekcjach historii sztuki, w ten czy w inny sposób uczestniczyliśmy w, kto wie czy nie najwięk­szym, dziele Krzysia, w jego nieustającym, szkolnym per­formansie, którego byliśmy zarówno widzami jak uczestni­kami, a który wydaje się nosić znamiona arcydzieła.

Krzyś dokonywał czegoś naprawdę genialnego. Nie tylko otwierał nam oczy na to, co uważał za najcenniejsze, ale wywoływał w nas głód sztuki, potrzebę obcowania z pięk­nem i wielkością. Tworzył nie tylko w sensie fizycznym, namacalnym, ale  tworzył też coś, co stawało się w nas i tylko dla nas, coś, co my sami dostrzegaliśmy dopiero po pewnym czasie. 

Jednym z ostatnich rysunków Krzysia, jeżeli nie ostat­nim, jest portret  Zbigniewa Herberta wykonany na kilka tygodni przed śmiercią poety. Krzyś, oprócz opowieści o niezwykłym spotkaniu, przyniósł od Herberta jedną, spe­cjalną anegdotę, mówiącą o poczuciu humoru poety, ale oddającą też, jak sądzę, istotę stosunku Krzysia do szkoły, swoich uczniów i do tego, co było dla niego najważniejsze. Otóż Krzyś, ciesząc się niezwykłym spotkaniem, przeżywając je i dużo o nim opowiadając, pokazując wszystkim kserokopie swojego rysunku, wspominał też o tym, że opowiadał trochę Herbertowi o szkole i o swoich uczniach, mówił mu też, że jego wiersze młodzież musi analizować na maturze. Herbert prosił więc, żeby przeka­zać, że on im tego współczuje i że on by im tego nie kazał.

Dowcipny Herbert, cały Krzyś: Herbertowi,  przy ryso­waniu portretu, o swoich licealistach.   

O śmierci Krzysia dowiedziałem się w Krakowie, nieda­leko od miejsca, z którego przed paroma laty, cytując frag­menty "Pięknych czasów" Miłosza, Krzyś ruszył, aby opro­wadzić nas po mieście.

Następnego dnia w Warszawie spotkaliśmy się, dawna klasa Krzysia, aby ułożyć  nekrolog. Nie byliśmy w stanie sklecić ani jednego zdania. W nekrologu, oprócz nazwiska Krzysia i naszego podpisu (podpisaliśmy się tak, jak niegdyś byliśmy nazywani: I K), była tylko data urodzenia Krzysia.

Gorzka naiwność: z trudem daliśmy wiarę, że miał czterdzieści siedem lat, nie uwierzyliśmy, że mógłby kiedy­kolwiek umrzeć. 

Niedługo po pogrzebie w szkole odbyło się spotkanie z Wojciechem Karpińskim, który mówiąc z pogodnym wzru­szeniem, wspominał Krzysia starając się pocieszyć nieco uczniów i spowodować częściowe chociaż katharsis. W szkole, w której  nie było Krzysia, obecność Karpińskiego wydała mi się w niesprawiedliwy dla niego sposób rodzajem okrutnego quid pro quo. Po spotkaniu jedna z uczennic  zapytała mnie o to, co będzie dalej. Jak dalej szkoła będzie żyła bez Krzysia, czy to możliwe, że Krzyś będzie żył w naszej pamięci, a później  stanie się tylko szkolną legendą, czy to możliwe, że potem już go w ogóle w szkole nie bę­dzie?

Dwa dni potem, razem z Tomkiem Myjakiem, tym sa­mym, którego pracę domową Krzyś umieścił kiedyś w "Zeszytach Literackich", zgodziliśmy się, przynajmniej na jakiś czas, prowadzić lekcje Krzysia.

Tomasz prowadzi zajęcia z rysunku, a ja lekcje historii sztuki. Witając się z  uczniami, którzy jeszcze tydzień wcze­śniej słuchali  wykładów Krzysia, patrząc w twarze spoglądające na mnie z uwagą i wyczekiwaniem, widząc w nich siebie samego sprzed paru lat, po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, ile tak naprawdę zawdzięczam Krzysiowi i jak wiele zawdzięczają mu wszyscy z "Czapskiego"

Wtedy nie byłem jeszcze pewien, jak długo zachowa się w szkole żywa pamięć o Krzysiu. Odpowiadając Zosi na pytanie zadane mi po spotkaniu z Karpińskim powiedziałem, że tak długo, jak długo każdy zachowa choć cząstkę tego, co Krzyś chciał mu przekazać. Teraz widzę, jak każdy z tych, których Krzyś uczył w ciągu ostatnich czterech lat, wbrew  wszystkiemu stara się nie stracić tego, co zostało mu niegdyś dane. To są naprawdę wspaniałe Młode Osoby.

Myślę, że jest to w pewnej mierze także zasługa Krzysia.

Pewnie ktoś z nich przeczyta moje słowa i może się zdziwi. Jeżeli się zdziwi, to nic, może kiedyś będzie mu dane zobaczyć jak to, co robił dla niego Krzyś, dawało i daje owoce.

Jeżeli będą korzystać z tego, co starał się podarować im Krzyś, jeżeli tego nie zapomną, to wystarczy.

I to wystarczy też, żeby nie bać się tego, co będzie ze szkołą. Pozostanie w niej jej "krzysiowość", której łatwiej będzie się spełnić w następnych jej adeptach. Wierzę, że tak się stanie.

Kiedy pomagając przy organizowaniu pośmiertnej wy­stawy Krzysia inwentaryzowałem jego prace, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że patrzę nie tylko na jego obrazy i rysunki, ale że w gruncie rzeczy dotykam czegoś dużo ważniejszego.

W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że jestem świadkiem, jak pisał Czapski, procentu od kontemplacji. Procentu i okruchów spędzonego przez Krzysia czasu, jego myśli, spotkań i rozmów, przeczytanych książek,  zrozumia­nej muzyki i przeżytej sztuki.

Nie wiem, czy prace Krzysia prezentowane na tej wy­stawie będą się cieszyć uznaniem, mogę być jednak pe­wien, że dla wielu Krzyś pozostanie prawdziwym artystą, artystą tworzącym nie tylko na płótnie, kartonie czy na ulicy.

Na zawsze pozostanie dla nich prawdziwym człowiekiem sztuki, człowiekiem, któremu zawdzięczają tak wiele.

* * *

We wrześniu  w kilka osób jak zwykle pojechaliśmy na szkolny obóz integracyjny, żeby, ciesząc się z przywilejów przysługujących absolwentom szkoły, spotkać się z na­uczycielami i zobaczyć się z Krzysiem.

Krzyś jak zawsze zajmował się programem zajęć w czasie obozu. Zwyczaj był taki, że Krzyś  wymyślał temat, a młodzież razem ze swoimi wychowawcami  przygotowywała dotyczące go prace i wystąpienia.

Tym razem  trzeba było wybrać dzieła architektury, rzeźby, malarstwa i literatury, które w razie potopu i zagłady ludzkości zasługiwałyby  na ocalenie i przekazanie potom­nym. Ich listę należało umieścić na zbudowanych przez klasy łódkach, które potem przeprawiały się przez jezioro. Wieczorem trzeba było wygłosić przemówienie, w którym przedstawiając swój wybór należało go uzasadnić. Temat brzmiał: "Arka ocalenia".

Powiedziałem Krzysiowi, że jego lekcje były i są chyba właśnie czymś w rodzaju takiej arki, że na każdej swojej lekcji wchodzi na pokład i próbuje, tak jak próbował zawsze, ocalić dla swoich uczniów piękno i sztukę, próbuje ocalić ich samych w prawdziwym świecie, wszystkich razem i każdego osobno.

Krzyś roześmiał się zadowolony i powiedział: "Oby tak było, oby tak było...".

Miesiąc później płynął już łodzią Charona, a my, z tru­dem łapiąc równowagę w naszych łódeczkach, patrzyliśmy jak nas mija.

Warszawa, styczeń 1999

I met Krzyś in the autumn of 1992. I was a fifteen-year-old fatty then, I just enrolled in the Private Secondary School No 14 in Warsaw, and Monet and Manet were the same person for me.

Mister Jung used to run about the school, he was in three places at a time, you could hear his voice everywhere, and wherever you looked you saw a mop of black hair. His clogs tapped dreadfully against the floorboards sending sparks. When I had my first lesson with him I sat baffled among crayons, pencils, and piles of Bristol boards, surrounded by unfamiliar faces. Krzyś looked at me indulgently and said with seriousness and affection, ‘My name is Krzysztof Jung. I am an artist, a painter and a performance artist.’

As I realised many times later on, Krzyś always introduced himself in this manner at school, making the newly met person astonished and embarrassed. He never said, ‘I am a teacher.’ Sometimes he added, ‘I conduct classes in drawing and history of art.’

I remember that my 'drawing master’ seemed to me at that time a short, loud, inspired madman, intensely charismatic, riveting the attention of everybody he met.

However, soon Krzyś became also our 'history of art master' and started to oppress me with his unrestrained temperament and to irritate me with his obtrusiveness. Krzyś’s temperament was really extraordinary. Even on Monday mornings when everybody moped around hardly able to keep their eyes open,  Krzyś entered the school building full of energy, chattering and laughing at our long faces. That is why the early morning’s lessons with him were sometimes exhausting, to put it mildly. Just imagine a group of secondary-school pupils, sleepy and angry, who at half past eight a.m. are occupied with "The Action upon Oneself" or study "Liberty Leading the People".

Krzyś’s obtrusiveness manifested itself in asking endless questions and demanding exhaustive answers, in forcing us mercilessly to watch with insight, to look at, see and understand what we had in sight. He demanded from us a sort of devotion to art; it means that with his whole self he pressed us to recognise beauty and ugliness and  to discover their importance to ourselves and to the world in which we lived.

At first I could not understand what Krzyś really meant. His endless questions how I see things, what I feel and what I think were to me embarrassing and at least impolite. They intruded upon my privacy and my peace. It took some time before I understood and appreciated what Krzyś wanted to achieve. The order of the world which Krzyś enriched by making us acquainted with art became to many of us a foundation of a certain way in which the reality might be seen. For these, who still consider art one of the means to understand the world, believe that their encounter with Krzyś was an extraordinary experience, an opportunity to come into contact with something truly moving. Even if Krzyś wanted to thrust his opinion upon us and we defended our reasons in a fierce argument with him, even then he won a victory, although he might not have been fully aware of it - the subjects we discussed were important to us. We were anxious to convince him; we wanted to know the difference between a canopy and a confession, we wanted to know whether Mrs Arnolfini was pregnant by any chance or if Mantegna’s "St. Sebastian" was a daub or a masterpiece. Even if  I rarely agreed with Krzyś, I could not help being grateful to him for all he had said and I deeply respected him for how he had said it. Our encounters with him were self-contradictory - even if we did not accept his understanding of things, the discussions which we conducted opened our eyes to many things.

We enjoyed spending time with him, looking at slides in a dark room, listening to his heated lectures and submitting our essays to him. Krzyś’s lectures were never just ordinary dry accounts of some epoch in the history of art. When he failed to arouse us during his classes, to provoke or amuse us, when he failed to strike sparks of real interest or protest, he left the room disappointed and angry. Hardly anybody could stand this kind of pressure, many people were not able to bear his difficult character and his possessiveness, but I do not believe that there was one person who was not happy, if only for a moment, meeting Krzyś.

Many of his friends did not approve that he worked in school. They were anxious about him, they were worried that he neglected painting and drawing because of us. He told us about it himself, laughing and waiting for our replies. We shouted in chorus, telling him not to listen to them, to go with us again to Cracow or Gdańsk, to take a walk along the Royal Route in Warsaw, or simply to go to Jungówka, his cottage near Warsaw. Krzyś waved his hands, shouted that he could not take it any more, and sighed. And then he went with us.

Back at school he gave lectures during which even the greatest layabouts were all ears; on Fridays until seven in the evening he had drawing classes for the volunteers; apart from drawing and history of art he conducted music classes once a week for all second-grade pupils; he made a kind of art performance together with his pupils; and he organised yet again a festival entitled "Spring Manipulations", held for two days every year,  when the whole school showed its achievements.

During "Spring Manipulations" the whole school was upside down. Krzyś came up with the ideas for the festival and all the pupils presented their works, made exhibitions and various arrangements under his supervision. Even those who had no creative abilities at all helped with the preparations in one way or another. Our works were often naive, often treated as another school assignments among the many we had, but the result was always the same - for two days in early spring people could see the works of ordinary, by no means exceptionally talented, pupils of one of Warsaw secondary schools, who somehow, miraculously, thanks to Krzyś, found time or even had the need to show a world different from the one seen every day, to tell about it and to get to know it also, or primarily, through art.

What is more Krzyś also revealed to us his own private and intimate world. Not only did he tell us what he did and what concerned him at the moment, but also he sent us or took us to exhibitions or events which were important in his view. He also told us about people important to him, about books, conversations and meetings which impressed him. At the opening of the exhibition of Józef Czapski’s works in the National Museum, where people came by invitation only, at least six pupils from our school were present; when there was a retrospective exhibition of the events held in Repassage Gallery we were ordered to see it; and when Zeszyty Literackie celebrated its 15th anniversary (the essay written by one of his favourite pupils appeared in this periodical a couple of years before at the instance of Krzyś), he invited us to the reception although some years had passed since our graduation day and our contacts with him were scarce but friendly. During the classes Krzyś read us his beloved - Mann, Gombrowicz, Miłosz and Herbert, he often mentioned Wojciech Karpiński, Dorota Krawczyk, Barbara Toruńczyk, and he spoke generally about Zeszyty Literackie, Miłosz, Herbert, and also about Czapski. Czapski was his greatest master. It was due to Krzyś that not so long ago our school became the Józef Czapski memorial school.

I think that Krzyś liked us. The class I was in was one of the few of which he was the formmaster. A year before our graduation he suggested we addressed one another by our first names, which we did reluctantly.

Krzyś’s friends were probably right - in recent years he created fewer works of art then before. I cannot help feeling that his greatest passion and his vocation in the last ten years was just school. Regardless of the fact whether we coped with the tasks he gave us during the drawing classes, whether we admired something during his history of art classes, somehow we participated in his work, perhaps the greatest of all, in his endless school performance in which we were both the participants and the spectators, and which may be considered his masterpiece.

What Krzyś did has the hallmark of genius. Not only he opened our eyes to what he considered most precious, but also he stirred our craving for art, the need to commune with beauty and magnificiency. He created not only physical tangible objects, but also brought to life something which grew in us and for us only, something that we noticed with the passing of time.

One if Krzyś's last drawings, perhaps the last one, was a portrait of Zbigniew Herbert, which he made a few weeks before the poet’s death. He told us stories about his extraordinary meeting with the poet and also one special anecdote which illustrated the poet’s sense of humour and also, in my view, Krzyś’s attitude to our school, the pupils, and the things of utmost importance to him. Pleased and moved by this extraordinary meeting, Krzyś talked a lot about it, showed a copy of his drawing to everybody around, and also said that he had told Herbert about the school and his pupils, he had mentioned that the pupils had to discuss his poems during the graduation exam. And Herbert asked him to tell the pupils that he felt sorry for them  - if he were a teacher he would not demand it from them.

Witty Herbert and Krzyś in a nutshell - drawing Herbert’s portrait and telling him about his secondary-school pupils.

I learnt about his death when I was in Cracow, close to the place where some years before Krzyś, quoting Miłosz’s "Beautiful Times", began his tour to show us the city.

A day later we all met in Warsaw - the pupils from the form of which he was the headmaster. We could not put few words together to write an obituary. Apart from Krzyś’s name and the sender - I K, like we used to be called at school - there was only Krzyś’s birthday in the obituary.

Bitter naîvety - it was hard to believe that he was only forty seven, we did not believe that he would ever die.

Soon after the funeral Wojciech Karpiński came to the school and met the pupils. He spoke with serene emotion; he remember Krzyś and tried to console the pupils, to bring them some cathartic relief. Karpiński’s presence in the school where Krzyś  was no more seemed to me some cruel quid pro quo, unjust to him. One of the school-girls asked me after the meeting what would come then - how the school would  go on without Krzyś, if it was possible that he would stay only in our memory and then  would become a school legend, if it was possible that later on he would not be present in the school at all.

Two days later Tomasz Myjak - whose essay was published in Zeszyty Literackie thanks to Krzyś - and I agreed to conduct Krzyś’s classes, at least for a while.

Tomasz holds drawing lessons, I hold history of art lessons. Greeting the pupils who had listened to Krzyś’s lectures only a week ago, looking into their faces which expressed concentration and expectation, seeing in them myself of some years before, I realised for the first time how much I owe to Krzyś, how much all the pupils from Czapski school owe to him.

At that time I did not know how long the memory of Krzyś would be kept alive in the school. When Zosia came to me with her question after the meeting with Karpiński, I told her that Krzyś’s memory would be alive as long as we kept the smallest bit of what he wanted to impart to us. Now I see that all those whom Krzyś taught in the last four years do their best, despite everything, not to lose what has been given to them. They are really wonderful Young People.

I think that also Krzyś deserves the credit for it to some extent.

Some of them may read these words with astonishment. If so, perhaps in the future they will be given a chance to see that what Krzyś did for them bore and still bears fruit.

It will suffice if they use what Krzyś tried to offer them, if they do not forget it.

It will also suffice to elevate their fear about what will happen to the school. The school will keep its ‘Krzyśness” which will serve the future pupils even better. I believe it will be so.

When I participated in the preparations for the posthumous exhibition and made an inventory of Krzyś’s works, I could not help feeling that I looked not only at his paintings and drawings, but in fact I also touched upon matters much more important. I realised at some point that I witnessed ‘a percentage derived from contemplation”, as Czapski put it. A percentage and scraps of Krzyś’s time, his thoughts, meetings and conversations, the books he read, music he listened to, and art he experienced.

I do not know whether his works presented at this exhibition will meet with approval. I am sure, however, that many people will remember him as a true artist who created his works not only on canvas, Bristol board or in the streets. He will remain in their memory as a true man of art to whom they owe so much.

* * *

In September as usual we went with a group of friends to the get-together camp organised by the school. Enjoying the privileges of the school’s graduates, we wanted to meet again our former teachers and to see Krzyś.

Krzyś was in charge of the programme of activities, like he used to. The tradition was that he came up with a topic and the pupils together worked together with the formmasters upon their presentations.

This time they had to decide which works in architecture, sculpture, painting, and literature deserved to be saved in case of flood and destruction and to be passed on to posterity. The list of these works was to be placed in a boats, constructed by each class, which later on crossed the lake. In the evening the pupils were to give a speech and justify their choice. The topic was "The Ark of Salvation".

I told Krzyś that his classes had been and still were this kind of ark, that during every lesson he came on deck and tried, as always, to save beauty and art for his pupils, to  save them all and each one of them in the real world. Krzyś laughed, pleased with what he heard, and said, ‘May it prove so, may it prove so...’

A month later he was carried in Charon’s boat. And barely keeping balance in our tiny boats, we saw him passing.

Warsaw, January 1999

Translated by Maria Olejniczak